Fascynuje Cię chłonny umysł Twojego dziecka? Chcesz, żeby ten wspaniały intelekt rozwijał się każdego dnia, dlatego starasz się intuicyjnie wybierać to, co najlepsze. I często wpadasz w pułapkę. Z czystej nieświadomości.

autor: Zuzanna Jastrzębska-Krajewska

Wiem, wiem, chcecie natychmiast wiedzieć, jaka to pułapka. Zdaję sobie sprawę, że część z Was nie uwierzy od razu. Ale zanim pochopnie postanowicie twierdzić, że pułapka nie istnieje, przeczytajcie do końca. To nie jest krytyka dla krytyki, to fakty, a z faktami się nie dyskutuje 🙂

Mowa o kartach pracy i zeszytach z zadaniami dla dzieci. Od razu mówię, nie jest to zło piekielne, ale PUŁAPKA. Świadomy rodzic powinien wiedzieć, że zbyt duża ilość takich książeczek może mieć realny, negatywny wpływ na rozwój dziecka, na jego kreatywność, wyobraźnię. Na to, jak będzie radziło sobie z nabywaniem wiadomości i umiejętności w szkole. To do sedna!

Pułapka 1

Przede wszystkim z przemysłem kart pracy jest bardzo podobnie jak z przemysłem farmaceutycznym: weź tabletkę na włosy, wypij syrop na apetyt, później na wzdęcia, a na koniec zapij takim na zaparcia. Co chwila wymyślane są nowe specyfiki z innej fabryki. I dokładnie tak samo jest z tymi książeczkami z zadaniami - karty pracy też tworzy się na każdy obszar rozwoju dzieci! Część książeczek zaleca się już dla DWULATKÓW! To jakiś totalny obłęd! Kojarzycie na pewno takie zadania dla przedszkolaka na dopasowywanie kształtów poprzez połączenie. PUŁAPKA - to abstrakcja większą niż język chiński dla dorosłego. Nie daj sobie wmówić, że takie zadania wpłyną na rozwój inteligencji Twojego dziecka, podobnie, jak syropek nie sprawi, że dziecko będzie zawsze zdrowe. Serio, nie ma co! Naprawdę, ewolucja nie poszła jeszcze tak daleko, żeby dziecko rozumiało sens tego, co robi poprzez rysowanie kreski łączącej. Dziecko w wieku przedszkolnym musi MANIPULOWAĆ PRZEDMIOTEM, czyli dotykać go w wersji przestrzennej!

Karta pracy -  owszem - może dziecko zaintrygować, ale jednak naprawdę niewiele nauczy takiego przedszkolaka, ponieważ, jak ustalił Piaget, a inni wybitni ciągle się na niego powołują, mimo, że to tak stare ustalenia, to dziecko do 7-8 roku życia musi doświadczać namacalnie, żeby jego umysł rozumiał i wynosił z tych doświadczeń wnioski, które budują wiedzę i umiejętności!

Tak więc nie ma opcji, że dzieci, które włożymy w SCHEMAT kart pracy będą budowały fundament rzetelnej wiedzy.

Pułapka 2

Ponadto tyle się mówi o produkowaniu KORPOLUDKÓW. No cóż… kupując karty pracy, czy zeszycików z zadaniami: tu wklej, tam dorysuj, tu połącz, tu dokończsami WPYCHAMY dzieci w sidła. Każemy im robić zadania pod klucz, bo już w wieku przedszkolnym chodzą po narysowanych liniach! Karty pracy nie rozwijają dziecięcej kreatywności, wyobraźni. Nie ma się, co łudzić.

Pułapka 3

Karty pracy nie są  często recenzowane. To znaczy, że może je napisać każdy. I z szacunkiem do tego, że dorośli wiedzą, ile to jest 2+2, to nie znają się na metodyce uczenia dzieci. Nawiążę znowu do lekarstw. Wyobraźcie sobie, że koncerny postanowiły, że będą zatrudniały teraz studentów farmacji i ci studenci w ramach swoich badań do prac magisterskich będą sobie eksperymentować. Ale nie poinformują Was o tym w aptece. Po prostu dadzą Wam produkt, który może wywołać bardzo złe skutki uboczne, może zagrozić życiu i zdrowiu Waszych dzieci. No to właśnie tak jest z tymi zeszycikami. Ponieważ to ŻYŁA ZŁOTA, to produkowane są na potęgę. Zatrudnia się do tego ludzi, którzy są TANI, a nie DOBRZY. To naprawdę ogromna różnica! Nikt tego nie sprawdza, tylko puszcza się do druku, serio, wiem z bardzo dobrych źródeł. Nawet największe i szanowane wydawnictwa od edukacji w tym kraju tak robią. Skandal, ale cóż… biznes, jest biznes. W związku z tym, że nikt tych zadań nie sprawdza, to nie są one dostosowane do możliwości i potrzeb edukacyjnych dzieci, jednak sprawiają ogromne wrażenie, że są dobre. Bo dają poczucie, że dziecko wykonuje coś genialnego, bo wygląda jak zadanie szkolne, a szkolne, to już coś! No ale cóż… jeśli dziecko przytwierdzisz do stolika z tymi zeszytami, to przykro mi, ale robisz mu krzywdę. Ok, może sobie rozwiązywać to powiedzmy 15-20 minut dziennie, ale poza tym przedszkolak ma DOŚWIADCZAĆ NAMACALNIE, podkreślam. To jedyna rozsądna droga, mimo, że wiąże się z większym bałaganem, zaangażowaniem dorosłego itd.

Pułapka 4

Pytanie do Was: Cóż takiego edukacyjnego jest w zadaniu: naklej naklejkę w wyznaczone miejsce? Nie będę rozwijać tego punktu. Karty pracy są fajnym rozwiązaniem na długą podróż pociągiem, na wyciszenie dziecka, kiedy już wpadnie w takie wielkie pobudzenie… Dzieci uwielbiają naklejać naklejki. W takich sytuacjach książeczki z zadaniami dla przedszkolaków są super, bo jakoś te dzieci trzeba utrzymać w jednym miejscu.

Jednak szczerze? Rozwojowo dzieci nie są w stanie wysiedzieć na jednym miejscu więcej niż 20-30 minut. I właśnie dlatego, jeśli próbujesz w codziennych sytuacjach na dłużej utrzymać je w takiej pozycji każdego dnia, to blokujesz rozwój Twojego malucha.

Pułapka 5

Daj temu dziecku spokój … daj mu czas zanim wsadzą go do ławki i każą rozwiązywać zadania w formie pisemnej. Daj mu czas, nie bądź dzbanem 🙂

Każdy, kto ma dziecko, chciałby, żeby się uczyło się dobrze. Żeby nie tylko przynosiło do domu dobre oceny, ale też rozumiało treści. Tyle tylko, że zwykła nauka szkolna jest często po prostu nudna!

Autor: Zuzanna Jastrzębska-Krajewska

Pamiętacie na pewno te czasy, kiedy sami chodziliście do szkoły. Teraz chętnie pewnie byście do niej wrócili, jednak kiedy trzeba było się uczyć, wkuwać… i zaliczać - mieliście jej po dziurki w nosie. Nic dziwnego, to jest naprawdę nieatrakcyjne. Jest jednak pewien sposób - GRY!

Tak, wiem, ta odpowiedź jest tak banalna, że pewnie część z Was zdziwi się, że ten trzyliterowy wyraz może być tak genialnym wynalazkiem i sposobem na nudną edukację. Ale nic na to nie poradzę, tak jest! Gry, a tak naprawdę proces grania sprawia, że dziecko poprzez zabawy uczy się, zapamiętuje, utrwala, a jednocześnie nie myśli: „jejkuuuuuuu co za okropieństwo”.

Gry edukacyjne dostępne w sklepach

Jeśli czytanie ten post na pewno pierwsze, co przychodzi Wam na myśl to całe półki w sklepach, które wręcz uginają się od ciężaru i ilości tzw. gier edukacyjnych tworzonych przez wydawnictwa i wielkie firmy. Zmartwię Was, wcale nie to miałam na myśli.

Otóż sklepowe półki są często przepełnione edukacyjnym oszustwem. To, że coś zostało nazwane „grą edukacyjną” wcale nie znaczy, że nią jest. Podobnie, jak to, że jeśli na opakowaniu jedzenia jest napisane, że jest ono zdrowe i bez sztucznych dodatków, wcale nie musi być zgodne z prawdą.

W tych wielkich wydawnictwach pracują różni ludzie, czasem tacy z minimalnym pojęciem o rozwoju dziecka, o jego możliwościach umysłowych, prawidłowościach. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale nawet podręczniki do edukacji szkolnej czy przedszkolnej piszą osoby, które nie mają zielonego pojęcia o edukacji, więc co dopiero gry.

Oczywiście, znajdują się też na sklepowych półkach perełki, dużo perełek wydawanych jest przez maleńkie firmy albo przez samych autorów na własną rękę. Ale wtedy trudno do nich dotrzeć w wielkich sklepach, do których wszyscy mamy dostęp.

Piszę ten akapit po to, żebyście byli ostrożni w zakupach związanych z edukacją. To, że coś leży w top 10, nie oznacza, że jest takie super i sprawi, że Wasze dziecko nauczy się wszystkiego.

Gry, które pomagają w uczeniu

Teraz pewnie Was bardzo zaskoczę - to są gry, które w dużej mierze będziecie tworzyć z dziećmi sami. Chodzi o to, żeby dziecko brało udział w przygotowaniu gry. Ale nie tylko. Trudno jest znaleźć grę edukacyjną np. dotyczącą wzorów matematycznych, które dziecko musi wkuć. Żeby nauczyć się wzorów na pamięć, trzeba je ileś razy powtórzyć, przepisać, dokładnie się przyjrzeć. Ślęczenie nad zeszytem i przepisywanie nie zda egzaminu. To jest tak nudne, że mózg nie jest w stanie zapamiętać, bo myśli tylko o tym, co by tu innego robić… dziecko tak naprawdę wcale nie skupia się na zapamiętaniu, tylko często myśli o niebieskich migdałach. W czasie gry dochodzi element rywalizacji, element zabawy… i to sprawia, że wielokrotne powtarzanie przykładów, przepisywanie ich, mówienie na głos, nie jest monotonne.

Dlatego zamiast siedzieć z dzieckiem nad zeszytami i wkuwać z nim na pamięć - zróbcie grę. Weźcie kartkę, narysujcie planszę, do tego dołóżcie małe karteczki, na których napisane będą zadania do rozwiązania lub zagadnienia, które dziecko musi zapamiętać. Gwarantuję, że nie dość, że nie stracicie nerwów, jak przy klasycznym uczeniu, efekt będzie znacznie szybszy i zadowalający!

Gry a emocje

Gry mają to do siebie, że oprócz samego procesu, zawierają element rywalizacji, a to związane jest z emocjami. I to niezwykle ważne w przypadku nauki. Chodzi o to, że jeśli coś przeżywamy - lepiej zapamiętujemy - tak już jesteśmy skonstruowani.

Ale nie tylko to jest dodatkową zaletą grania z dziećmi w gry. Na pewno pamiętacie, jak przed ważnymi egzaminami mieliście uczucie kluski w gardle. Ta ciągła sinusoida: „jejku…. Nic nie pamiętam”. Potem zaglądacie do zeszytu, przypomina Wam się zapomniana regułka… i ufff… emocje opadają. Ale chwilę później, na korytarzu inni powtarzają materiał i znowu w głowie myśl: „tego się nie uczyłem! Koniec, porażka! Nie zdam”… i tak w kółko. Te emocje często sięgają zenitu. A w grze dzieje się dokładnie to, co opisałam wyżej: raz emocje: ufff, wygrywam, jupi!”, a drugi raz: „o nie, przegoni mnie! O nieeee!”. I ta ciągła zmienność, to jest hartowanie. To jest takie ćwiczenie dla organizmu. Dziecko, które dużo gra w gry planszowe lepiej będzie radziło sobie ze stresem w życiu szkolnym i później w dorosłości. Te doświadczenia po prostu nas przygotowują do huśtawki emocji, która jest nieunikniona.

Reguły gry

Gra ma określone reguły. To ważne, szczególnie, jeśli myślimy szerzej. Żyjemy przecież w społeczeństwie. Podlegamy regułom. Jeśli stworzymy grę z dzieckiem sami, musimy wymyślić też reguły. Dzieci dużo chętniej przestrzegają reguł, które same tworzą. Podobnie, jak z jedzeniem - dzieci chętniej jedzą to, co sami przygotowują.

Gry dobre w każdym wieku

Grać można od małego do starego, to jest wielka zaleta! Tylko trzeba dostosować to, w co się gra. Ale to już temat na kolejny post!

Zresztą… spróbujcie uczyć się jako dorośli języka obcego właśnie poprzez grę - gwarantuję, że szybciej się go nauczycie grając niż wkuwając-wybór należy do Was!

A teraz, wyciągajcie z szaf gry… albo jeszcze lepiej - stwórzcie je po prostu sami! Do tego pionki, kostki i do przodu!

*Część wiadomości z tego artykułu pochodzi z wykładów prof. E. Gruszczyk-Kolczyńskiej, w których miałam ogromną przyjemność uczestniczyć.

Pewnie myślicie, że będę Was tu namawiać do kupowania zabawek edukacyjnych… jeśli tak, to bardzo się mylicie. Uważam, że Boże Narodzenie jest szczególnym czasem, kiedy powinno się zadbać o spełnianie marzeń. Szczególnie, kiedy dzieci wierzą w św. Mikołaja.

Autor: Zuzanna Jastrzębska-Krajewska

Prezenty dla dzieci, to temat zawsze na czasie. Najbardziej przed Świętami Bożego Narodzenia. Bo przecież każdy z nas zna jakieś dziecko, które chce obdarować w tym szczególnym czasie. Półki w sklepach uginają się od zabawek… W telewizji non stop reklamy lalek, klocków i sprzętów, które musi mieć każde dziecko, a przynajmniej mu się tak wydaje.

Napisz list

Około grudnia wszyscy namawiają dzieci, żeby pisały listy do św. Mikołaja. Od przedszkolaków wymaga się rysunków albo określenia, o czym marzą. Dzieci dość jasno mówią, że chciałyby to albo tamto. Zresztą - dzieci zawsze czegoś chcą. Ale nie zawsze to dostają - to oczywiste i bardzo prawidłowe wychowawczo. Wiecie, dlaczego? Bo nigdy nie można mieć wszystkiego, czy to w dzieciństwie, czy to w dorosłości. Ale święta są czasem wyjątkowym. Jeśli więc dziecko „napisało” list albo określiło jasno swoje marzenie - powinieneś je spełnić. (oczywiście w miarę swoich możliwości finansowych i z rozsądkiem, czyli unikając spełniania marzeń zagrażających życiu lub zdrowiu dziecka;) )

Dziecko, które nie dostanie choć jednego przedmiotu z listy swoich marzeń, jest po prostu rozczarowane. Przecież wiecie, jak czuje się człowiek rozczarowany… no jest mu przykro, bardzo przykro. A tego na pewno nie chce nikt, kto kupuje swojemu dziecku prezent.

Moda na edukację

Od kilku lat obserwuję ogromną modę na zabawki edukacyjne. Zabawki, które mają rozwijać intelekt dziecka. Zabawki, które obiecują zrobić z dziecka małego geniusza… No tak, zgadzam się, w edukację dzieci powinniśmy inwestować, ale dzieci nie marzą o tym właśnie. W dzisiejszych czasach dzieci mają coraz częściej piękne, szare pokoje, które cudownie fotografują się na instagram. Zabawki - minimalistycznie i tylko ładne… Jestem trochę przeciwniczką tej mody. Oczywiście, nie lubię też przesady w drugą stronę - wszystko z plastiku i przesyt kolorami.

Jednak nie wierzcie, że jakaś zabawka sama wyedukuje Wam dziecko. Jeśli ma spełnić taką zasadę, to obowiązkowo w tej zabawie powinien uczestniczyć dorosły, żeby edukację mądrze prowadzić.

Jeśli natomiast jesteś zwolennikiem zasady minimalizmu zabawkowego, w święta postaraj się spełnić marzenie swojego dziecka - jeśli to jest coś, co wychodzi poza kanon instagrama… zastanów się, czy dziecko nie ma prawa do własnych marzeń - a nie spełniania Twoich marzeń 😉

Prezent z myślą o osobie!

Ta zasada powinna nam przyświecać kupując prezenty nie tylko dla dzieci, ale dla wszystkich. Prezent ma wywołać uśmiech na twarzy obdarowanego, a nie osobie kupującej. Kupując prezenty powinniśmy więc myśleć o OSOBIE, a nie O SOBIE!

W przypadku dzieci to działa identycznie, jak w przypadku dorosłych. Dzieci mają różne marzenia, które nam się nie muszą podobać. Warto rozważyć ich spełnienie przy okazji Bożego Narodzenia!

Zamiast SŁODYCZY

Święta to też czas, kiedy potrzebujemy drobnostek dla dzieci znajomych, czy dalszej rodziny. Utarło się, że w związku z tym dzieci dostają tonę słodyczy. Nie jestem zwolenniczką zasypywania dzieci słodyczami. Dlaczego? Bo to jest prezent, a prezentu nie powinno się dziecku zabierać. Jednak trudno pozwolić na to, żeby dziecko zjadło podczas świąt kilka kilogramów cukru. Do tego jeszcze świąteczne potrawy i wypieki. To absurd, który może generować kłopoty zdrowotne. Wiele dzieci widząc słodycze dostaję ślinotoku (dorosłych zresztą też), więc rodzice są zmuszeni słodycze odbierać i chować.

Żeby uniknąć takich sytuacji warto zakupić drobnostki, które będą miłym upominkiem.

Oto lista #zamiastsłodyczy:

  • małe drewniane układanki - dopasowanki (ich koszt to często 10zł za sztukę),
  • Ozdoby do włosów dla dziewczynek
  • Naklejki (dzieci kochają naklejki!)
  • Proste zgadywanki w formie małej gry podróżnej,
  • Kolorowanki - wybór jest ogromny,
  • Książeczki - tu też półki się uginają, jest pełno taniutkich, ładnych książeczek,
  • Kredki, farby, kolorowe wycinanki - takie zestaw w każdym domu się przyda, bo to są rzeczy, które się zużywają,
  • Plastelina (patrz wyżej),
  • Puzzle,
  • Stemple,
  • Gumowe zwierzątka,
  • Przeplatanki,
  • Płyta z utworami dla dzieci,
  • Bańki mydlane.

Z takiego wyboru ucieszy się nie tylko dziecko, ale i rodzice…

Jeśli szukacie jednak mądrej inspiracji (oczywiście jeśli nie znacie marzeń dziecka albo szukacie dodatków) na prezent, to zawsze polecam:

-KLOCKI! Dla dziewczynek i chłopców - bez wyjątku, w każdym wieku, można znaleźć klocki dla wszystkich, tego nigdy i nigdzie nie jest za wiele!

  • instrumenty - te prawdziwe, wykonane z drewna (można je dostać w sklepach muzycznych, zrobić samemu, znaleźć na straganach/jarmarkach),
  • gry wszelkie i wszelakie, a najlepsze są te ponadczasowe, typu rybki, memo, chińczyk, itd. (tylko pamiętaj, dziecko musi mieć z kim grać:) ),
  • Przybijanki (takie małe korkowe tablice do przybijania gotowych elementów),
  • Książki sensoryczne,
  • Maty do rysowania wodą,
  • Kolejka,
  • Tablica sensoryczna/manipulacyjna,

I nie byłabym sobą, gdybym nie napisała na koniec: ale najważniejsze podczas świąt wcale nie są prezenty, dla dzieci też… najważniejsze jest to, żebyśmy mieli dla siebie czas. Czas na uśmiech, przytulenie, wspólny spacer i zabawę. Bez spiny o nieumyte okna i plamę na obrusie. Choć i tradycje uważam za istotny element wychowania, to nie powinna ona zasłaniać tego najważniejszego, czyli bliskości.

Przez jedynych uwielbiana, przez innych znienawidzona. Niestety, znienawidzona akurat przez większość. O czym mowa? Podpowiem: bryły, figury, wzory, pola, obwody, przekątne, dwusieczne, wysokości… no oczywiście: mowa o geometrii. Jak to możliwe, że nienawidzimy czegoś, bez czego po prostu nie możemy funkcjonować?

autor: Zuzanna Jastrzębska-Krajewska

Pewnie dziwi Was, że mówię, że nie możemy bez geometrii funkcjonować. Ale rozejrzyjcie się wokół siebie: meble, ściany, podłoga, książki, pudełka… każda z tych rzeczy ma określony wymiar, jest nieodłącznym elementem otoczenia. Nawet telefon, który właśnie trzymacie w ręce, to jakby nie patrzeć, bryła. Samochód, który trzeba zaparkować… Funkcjonujemy w trójwymiarowym świecie, który składa się z brył. W takim razie, dlaczego tak źle wspominamy czas, kiedy je przerabialiśmy w szkole? Czemu tak często nie umiemy zastosować żadnych prawidłowości z tamtego okresu w życiu, chociażby w sytuacji wyliczenia odpowiedniej ilości płytek do remontu?

Geometria zawsze na końcu

Moje wspomnienie ze szkoły jest takie, że na geometrię było zawsze jakoś tak niewiele czasu. Pojawiała się dość późno, bo dopiero w IV klasie szkoły podstawowej. Nikt nie tłumaczył zależności, tylko nazywał kształty, rysował na tablicy, kazał zapamiętać wzory, a potem podstawiać pod nie liczby. Były też lekcje, kiedy trzeba było zrobić jakieś modele. Mi zawsze to nie wychodziło, zawsze coś nie stykało... totalnie nienawidziłam geometrii. Do czasu, kiedy nie zrozumiałam, jak uczyć jej dzieci i jak ważne jest to, żeby od przedszkola miały styczność z porządnymi zajęciami z geometrii!  

Co poszło nie tak?

Pomieszanie z poplątaniem. Przede wszystkim problem leży u podstaw. Cała nauka geometrii zaczyna się od nauki figur na płaszczyźnie… ale to przecież zupełnie nielogiczne. Całkiem niedawno prof. E. Gruszczyk-Kolczyńska zauważyła, że taki wstęp do geometrii to ogromny błąd! Bo przecież człowiekowi (od najmłodszych lat) najbliższa jest geometria brył. Już w okresie niemowlęcym manipulujemy trójwymiarowymi przedmiotami. A te trójwymiarowe przedmioty bardzo przypominają bryły. A klocki? Klocki, te pierwsze, drewniane lub piankowe, to po prostu bryły: sześcian, prostopadłościan, ostrosłup, walec. Geometria jest nam bliska i pojawia się w naszym życiu bardzo wcześnie. Problem w tym, że absolutnie nie umiemy stosować pojęć, a już na pewno nie umiemy ich włączać w zabawy. Mówię tu zarówno o nauczycielach, jak i o rodzicach.

Nauczyciele wychowania przedszkolnego i wczesnoszkolnego

Czy nauczyciel wychowania przedszkolnego i edukacji wczesnoszkolnej powinien znać podstawowe pojęcia z zakresu geometrii? TAK! Szlag mnie trafia, kiedy słyszę: weź ten (klocek) kwadrat. JAKI KWADRAT?! Kwadrat to figura na płaszczyźnie. Już nawet wycięta figura zyskuje trzeci wymiar i staje się bryłą. Można ją ewentualnie nazwać kartonikiem w kształcie np. kwadratu, jeśli wykazuje cechy charakterystyczne dla kwadratu. Klocek o kształcie walca, to po prostu walec, nie nazywajcie go „koło”, bo to nie jest koło! Jeśli myślicie, że dzieci są za małe na wsłuchiwanie się w poprawne nazwy, to proponuję nie uczyć ich również, że łyżka, to łyżka, tylko „mieszajka DO jedzenia ZUPY”. Słowo „walec” nie jest trudne, jest tak samo łatwe do wymówienia, jak: jeden, dwa, trzy, cztery. A tego przecież uczycie dzieci.

Jeśli studenci pedagogiki wybrali takie studia, tylko po to, żeby nie mieć matematyki, to źle trafili. Nauczyciel na każdym etapie edukacyjnym musi mieć wykształcenie przynajmniej podstawowe. A to oznacza, że powinien umieć odróżnić walec od koła, kwadrat od sześcianu, sześć od szesnastu. Kilka razy podczas kolokwium przyszłych nauczycieli z matematycznego przedmiotu na uczelni usłyszałam: ale wzór na pole trójkąta nie jest wprowadzany w klasach 1-3, więc mnie to nie dotyczy. To najbardziej mylne podejście. Otóż to, że w klasach 1-3 nie rozwiązuje się zadań, w których celem jest obliczenie pola, czy objętości, nie oznacza, że umysły dziecięce nie powinny zostać przygotowane pod taką wiedzę. Trzeba wiedzieć, na jaki własności trójkąta należy zwrócić uwagę przy wprowadzaniu tej figury, żeby później umiały po prostu wyprowadzić ten wzór, a nie uczyć się go na pamięć bez żadnego zrozumienia.

Przypuszczam, że nas tak źle uczono geometrii, że nie dość, że nic nie pamiętamy, to jeszcze nie umiemy obliczyć, ile wiaderek farby trzeba kupić, żeby pomalować ściany w pokoju. Albo… czy dany mebel zmieści się pomiędzy jedną, a drugą komodą. Ale to nas nie usprawiedliwia, żeby krzywdzić kolejne pokolenie. Lepiej nie nazywać, niż nazywać źle. A najlepiej sprawdzić, jak dana figura i bryła się nazywa.

Sześcian

Ale jak to? Przedszkolakowi mówić, że ten klocek to: sześcian?! TAK. Czy 5-latek potrafi liczyć do 6? No raczej powinien, więc co za kłopot: wziąć klocek, obejrzeć go dokładnie rękami, zapytać, czy ściany się różnią, czy są takie same? Zapytać, czy dziecko wie, w jakim kształcie są te ściany? A potem, po usłyszeniu twierdzących odpowiedzi policzyć z dzieckiem ściany i powiedzieć: nazywa się sześcian, bo ma sześć ścian! Ale jeśli teraz nie pamiętasz, możesz mówić: klocek kostka.

Chodzi o to, żeby dziecko w naturalnej sytuacji manipulacji bryłami, mogło dostrzec ich własności… że mają krawędzie, że mają wierzchołki. Że mają ściany. To wszystko sprzyja rozwijaniu widzenia przestrzennego, nauce geometrii, radzeniu sobie z rzeczywistością w dorosłości, a nawet… w parkowaniu.

Mamy dużo kłopotów z wyobraźnią przestrzenną, nie umiemy w głowie obracać przedmiotów. Wyobrażać sobie, jak wyglądają z drugiej strony albo jak będą wyglądały, jak je obrócimy do góry nogami. Musimy to rozrysować, musimy tego namacalnie doświadczyć. Wszystko przez to, że geometrii w czasach szkolnych jest za mało, cała się rozgrywa na tablicy, a zadania typu: skonstruuj… są znienawidzone, bo zawsze coś nie wychodziło. Geometria jest fascynująca, kiedy się z nią zapozna trochę bliżej. Małe dzieci ją kochają, bo otwiera przed nimi niezwykłą przestrzeń. W dodatku ma w sobie namiastkę dorosłości, a dzieci lubią dorosłe zajęcia.

Powinniśmy więc dawać dzieciom mnóstwo doświadczeń bazujących na obracaniu przedmiotów, dopasowywaniu, odrysowywaniu, rozkrajaniu i ponownemu sklejaniu. A przede wszystkim… powinniśmy nazywać prawidłowo. I tu edukację zacznijmy od siebie-dorosłych. No chyba, że to żaden kłopot, jeśli żółw napiszę wam: rzulf… czy jednak byście się oburzyli, gdybym robiła takie błędy? No co Wy, to żadna różnica, tak samo jak kwadrat i sześcian!

Czy rozmawiać z dziećmi o śmierci? Kiedy jest właściwy czas na podjęcie takiego tematu z maluchami?

Na pewno niejednokrotnie zadawaliście sobie to pytanie. W związku z niedawno obchodzonym Świętem Wszystkich Świętych i Zaduszkami pomyślałam, że napiszę kilka słów o tym, czy warto podejmować temat przemijania z przedszkolakami.

autor: Zuzanna Jastrzębska-Krajewska

Temat przemijania, odchodzenia, śmierci jest dla nas wszystkich trudny. Niezależnie od tego, ile mamy lat, kiedy umiera ktoś nam bliski, cierpimy. Potrzebujemy czasu, żeby pogodzić się z tą informacją. Nie da się jednak pominąć tematu śmierci, bo przecież stykamy się z nią, często całkowicie na nią nieprzygotowani. Bo nikt z nas nie wie, co komu pisane, prawda?

Wielokrotnie w swoich artykułach zaznaczam, że dziecko to człowiek, który od początku żyje w społeczeństwie. Człowiek, któremu rzeczywistość należy tłumaczyć na jego poziomie. Uważam, że rolą najbliższych mu dorosłych jest również przygotowanie dziecka na to, że nie jesteśmy wieczni. Ani my, ani zwierzęta.

Historia z życia wzięta

Kilka lat temu w przedszkolu, w którym pracuję wydarzyła się następująca sytuacja. Katechetka na zajęciach z religii poruszyła temat śmierci Jezusa. Sposób, w który wprowadziła dzieci w ten temat, był całkowicie zgodny z etyką oraz z pojmowaniem przez przedszkolaka świata. Nauczycielka nie opisywała żadnych drastycznych scen. Kilka dni później do dyrekcji przedszkola zgłosili się rodzice, nie była to duża grupa. Rodzice wydawali się być oburzeni faktem, że tak małym dzieciom mówi się o śmierci. Dyrekcja powiedziała, że katechetka wprowadziła temat bardzo delikatnie, z dbałością o psychikę dzieci. Wytłumaczyła również rodzicom, że dziecko styka się przecież z odchodzeniem, czasami odchodzi ukochana babcia, czasem pies. Dla dziecka są to wydarzenia, które również próbuje zrozumieć, choć nie jest to łatwe. Ale fakt jest taki, że z tym tematem również trzeba dzieci oswajać.

Sprawa ucichła, nie była to przecież jakaś wielka afera. Jednak kilka dni po tej sytuacji, tata jednego dziecka (właśnie z tej grupy) zginął w wypadku samochodowym. Tak po prostu. Wyszedł do pracy rano i już nigdy z niej nie wrócił. Niezrozumiały los, trochę niewytłumaczalny, ale jednak - stało się.

Opisałam tę historię dlatego, że nikt z nas nie wie, kiedy go na tym świecie zabraknie. To oczywiste, że dzieci powinny mieć rodziców, jak najdłużej. Najlepiej, gdyby i kochani dziadkowie żyli do późnej starości, doczekawszy się prawnuków. Ale dobrze wiemy, że tego nie da się zaplanować. Nie da się też przewidzieć, kiedy „zdechnie” ukochany pies, kot, czy królik. Tak po prostu jest. Dlatego warto znaleźć sposoby, żeby choć trochę starszego przedszkolaka oswoić z tematem odchodzenia z tego świata. Nie warto natomiast się burzyć, że takie „zagadnienie” pojawia się w przedszkolu. Możecie być pewni, że nauczyciele wiedzą, co robią i najczęściej są bardzo delikatni w przekazywaniu informacji o tematach, które są bardzo trudne dla wszystkich ludzi.

Zostało ci jeszcze 5 żyć

Znacie te super gry komputerowe, których celem jest eliminacja przeciwników? Takie zabijanie na niby. Takie, gdzie też mogą „trafić” Ciebie. Jednak zawsze dostajesz kilka żyć. W rzeczywistości to tak nie działa, nie umiera się na niby, nie umiera się dla zabawy. Śmierć jest zawsze wydarzeniem przykrym dla tych, którzy zostali na tym świecie, więc DLACZEGO dorośli pozwalają swoim dzieciom na rozrywki w stylu gier „zostało ci 5 żyć”?!

Zwróćcie uwagę, ile przemocy i śmierci jest w filmach, które lecą w naszych domach, a dzieci oglądają je albo przez przypadek albo dlatego, że są gdzieś w tle domowej codzienności. Mordobicie, język nienawiści jest na porządku dziennym, To nas bulwersuje znacznie mniej, niż rozmowa z dzieckiem o śmierci. Taka rozmowa wydaje mi się lepszym przekaźnikiem niż filmy, bajki i chociażby gry komputerowe, w których przecież dzieci spotykają się z tematem zabijania. Oczywiście, nikt nie mówi, że bobasowi, który ledwo mówi opowiadać o śmierci i przemijaniu. Nie, na ten temat trzeba chwilkę poczekać. Ważne jest, żeby oswajać dziecko z tematem śmierci w taki sposób, aby się nie bało. Oczywiście przedszkolak jest za mały, żeby mu tłumaczyć: „mnie kiedyś na tym świecie zabraknie, wiesz?” (chyba, że rodzic jest ciężko chory i wie, że jego koniec jest niedaleki). Dzieci powinny być przez nas przygotowane na różne, czasem trudne sytuacje.

Sposób na rozmowę o śmierci

Nie podam Wam tu recepty na przeprowadzenie takiej rozmowy, chociażby dlatego, że każde dziecko dysponuje innym poziomem gotowości i innym poziomem wrażliwości. Warto sięgnąć po odpowiednie książki, poradzić się psychologa, który stacjonuje w przedszkolu. Szczególnie wtedy, kiedy wiemy, że taki temat jest aktualny w naszej rodzinie, że trzeba dziecko na coś przygotować. Jednak wszyscy pamiętajcie, że dziecka z tematem śmierci kogoś bliskiego (w tym także ukochanego zwierzęcia) nie wolno zostawić samego. Z dzieckiem trzeba o tym rozmawiać, trzeba je otulić wielkim kocem utkanym z uczuć i zrozumienia. Trzeba dziecko wysłuchać, trzeba dać mu się wypłakać. Zresztą… to się tyczy nie tylko dzieci, bo w momencie zetknięcia ze śmiercią kogoś bliskiego, każdy z nas staje się na chwilę małym, zagubionym dzieckiem i potrzebuje wsparcia.

Kochacie swoje dzieci i chcecie dla nich, jak najlepiej, prawda? Długo zwlekałam z podjęciem tematu dzisiejszego wpisu. Chyba czekałam aż aura za oknem będzie niesprzyjająca naszemu dobremu samopoczuciu.

autor: Zuzanna Jastrzębska-Krajewska

Dzisiaj chcę poruszyć temat tego, w co każdy rodzić powinien wyposażyć swoje dziecko, żeby było gotowe stawić czoła światu, kiedy wypłynie na wielkie wody. A ten świat bywa bardzo okrutny. Życie nie zawsze układa się tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Życie czasem płata nam figle, wystawia nas na niejedną próbę. Piękne chwile przeplatają się z tymi, które przynoszą łzy, cierpienie. W życiu każdego człowieka jest to nieuniknione, prawda? Niestety, w życiu Twojego dziecka również. Chociaż z całych sił chciałbyś, żeby akurat jego życie było zawsze proste, przyjemne i bez żadnych trudnych momentów - nie możesz tego zagwarantować. Ale jest coś, co może sprawić, że przez trudne momenty dziecko będzie potrafiło przejść. Oczywiście, nie da się przewidzieć, czy zawsze, ale z pewnością możesz sprawić, żeby wzmocnić konstrukcję psychiczną swojego dziecka. Chcesz wiedzieć, jak?

Rodzicielstwo bliskości

Tyle się mówi o rodzicielstwie bliskości. O budowaniu szczególnej więzi z maluchem od samego początku. O niełamaniu jego woli, o spokojnej rozmowie, zawsze w aurze miłości i oazy spokoju. Tyle razy od rodziców słyszę, że właśnie w tym nurcie wychowują swoje dzieci. Gdyby faktycznie w tym nurcie je wychowywali, pewnie ten post byłby zbędny. Ale widząc współcześnie potłuczonych dorosłych, obawiam się, że jednak nie do końca stosują taki rodzaj rodzicielstwa na swoich dzieciach. Nie rozwodziliby się nagminnie po krótkim czasie trwania małżeństwa, nie pracowaliby po 12h dziennie. Nie siedzieliby w milczeniu ze smartfonem obok dziecka wpatrzonego podczas posiłku w tablet. Nie wkurzaliby się w sklepie, kiedy dziecko się ociąga, a rodzicowi się spieszy. Tak wiem, takie czasy. Ale prawda jest taka, że nie przygotowujemy dzieci na okrutny wyścig, który zacznie się krótko po tym, jak przekroczą próg podstawówki. Nie przygotowujemy je na żadne trudności, z którymi przyjdzie się dzieciom zmierzyć w dorosłości. Nie przygotowujemy dzieci na podejmowanie wyborów, które staną przed nimi, kiedy będą mieć naście lat. Nie, my chcemy dobrze, ale nie wiemy do końca, co to jest dobrze. A dobre jest to, co sprawi, że Twoje dziecko w dorosłości stanie twarzą w twarz z różnymi sytuacjami. Że będzie asertywne, kiedy trzeba. Że będzie czuło się wyjątkowe nawet wtedy, kiedy przyjdzie mu się zmierzyć z porażką.

„Poczucie własnej wartości” slogan, czy postawa?

Każdy z nas przychodzi na świat z pewnymi określonymi cechami. Naukowcy spierają się, czy temperament dziedziczymy, czy nabywamy, czy jest on ukryty gdzieś w genach. Jednak bezsporne jest to, że każdy z nas posiada i charakter, i temperament. Przypuszczam, że przykłada się do tego wiele składowych. Pewne jest też, że każdy z nas ma trochę inną konstrukcję psychiczną. Nawet obserwując rodzeństwa, wyraźnie widać różnice charakteru między dziećmi tych samych rodziców, wychowujące się w tych samych domach. Na konstrukcję psychiczną również wpływa baaaardzo wiele czynników. Środowisko, w którym wzrastamy, doświadczenia rodzinne, sytuacja rodzinna, to czy rodzice są razem, czy nie. A jeśli są, to czy żyją razem, czy obok siebie. Czy rodzice poświęcają dziecku czas, czy z nim rozmawiają. Ale przede wszystkim, na konstrukcję psychiczną małego człowieka, bez wątpienia, wpływa fakt, czy CZUJE SIĘ KOCHANE. Tak bezwarunkowo, bez względu na to, czy mama i tata żyją w jednym domu. Każde dziecko musi otrzymać od otaczających go dorosłych podarunek, w którym zapakowana jest miłość, uwaga, akceptacja i poczucie, że jest się oczekiwanym członkiem rodziny. (Nawet, jeśli ten członek rodziny nie był w danym momencie przez rodziców zaplanowany).

Tak, wiem, przecież to oczywiste. Ale chyba jednak nie do końca. Chyba nie do końca zdajemy sobie sprawę, jak ważna jest bezwarunkowa miłość, którą dziecko ma być otoczone w każdej minucie swojego życia. Tą miłością, którą przekazuje się nie tylko słowem, ale przede wszystkim, która jest gdzieś w podświadomości. W gestach, czynach, w codziennym zaangażowaniu w „sprawy” małego człowieka. I jeszcze jedno, w tej miłości musi być miejsce na poczucie, że dziecko jest wyjątkowe. Każde jest. Nawet jeśli ma odrobinę odstające uszy albo nie umie śpiewać tak ładnie, jak jego ulubiony kolega. W każdym dziecku trzeba dostrzec wyjątkowość. Takie cechy, które ma tylko ono!

A dlaczego to takie ważne?

Bo w ten sposób budujecie największy fundament konstrukcji psychicznej człowieka - poczucie własnej wartości. Od poczucia własnej wartości zależy więcej niż możemy sobie wyobrazić. Poczucie własnej wartości nie jest sloganem. Jest codziennym wysiłkiem, który czyni otoczenie. A na budowanie tego poczucia wcale nie macie, jako rodzice, tak dużo czasu… W psychologicznych książkach często czyta się, że pierwsze 4 lata życia dziecka są kluczowe dla budowania właśnie poczucia własnej wartości i poczucia bezpieczeństwa. Oba mają ze sobą wiele wspólnego.

Poczucie własnej wartości, jak pogoda

Ależ nie da się, każdy człowiek je ma. To tak jak z pogodą. Ona zawsze jest, tylko czasem brzydka, a czasem ładna. Poczucie wartości można mieć wysokie albo niskie. Niskie poczucie własnej wartości gwarantuje mnóstwo kłopotów. Już od wieku nastoletniego. Bo człowiek, który ma niskie poczucie własnej wartości wewnątrz, za wszelką cenę chce pokazać światu, że jest coś wart. Dlatego często robi głupie rzeczy, żeby się popisać przed swoimi kolegami. Dlatego nie umie odmówić używek albo innych paskudztw, mimo, że wcale nie chce tego robić. Boi się, że zostanie odrzucony przez dane towarzystwo. A przecież potrzebuje akceptacji. Niestety, mając słabą konstrukcję psychiczną i niskie poczucie własnej wartości, często tej akceptacji szukamy nie tam, gdzie powinniśmy. Nie mamy poczucia wewnątrz siebie, że jesteśmy wartościowi, więc błagamy o nie robiąc durne rzeczy. Nastolatek, który nie otrzymał wystarczającego fundamentu na początku swojego życia nie potrafi powiedzieć: „nie”. Do tego dochodzi burza hormonów i poczucie, że już jest się dorosłym, bo w lustrze widać dojrzewające ciało. Oczywiście. Taki nastolatek potrzebuje mieć. Bo mieć zapewnia mu bycie „kimś”. Ale cały sęk w tym, żeby czuć się „kimś” bez „mieć”.

Cały sęk w tym, żeby czuć się kimś, nawet kiedy zamiast sukcesu, przyjdzie porażka. Cały sęk w tym, żeby czuć się kimś, kiedy świat Ci powie: „jesteś słaby, bo nie ćpasz z nami”.

Zapewniem Was, że budując poczucie własnej wartości w pierwszych latach życia Waszego dziecka, dajecie mu większą szansę na poczucie prawdziwego szczęścia w dorosłości. Gwarantuję Wam też, że dzieci, które mają wysokie poczucie własnej wartości, łatwiej będą potrafiły powiedzieć: „nie, ja nie chcę, lubię Was, ale tego nie chcę zrobić”.

Żyjemy w okrutnych czasach. Jesteśmy przepracowani, w ciągłym biegu i wyścigu szczurów od podstawówki. Każdy ma parcie na bycie najlepszym. I każdy jest, tylko nie we wszystkim. Są dzieci, których talent nie jest ogromny, ale też drzemie w nich jakaś moc. Rodzic jest pierwszą osobą, która ma tę moc zauważyć, dostrzec, pielęgnować i chwalić. Bo to jest właśnie to poczucie, że jest się wyjątkowym.

Jak chwalić, żeby nie przechwalić

No właśnie, bo w tym poczuciu o wyjątkowości jest też pewna pułapka. Chwalenie za wszystko. Za to, że dziecko puści bąka. I za to, że mając 5 lat pierwszy raz powie: „dziękuję”. Albo za to, że odrobi samo lekcje będąc w 7 klasie podstawówki. To nie jest droga do poczucia, że jest się wyjątkowym i wartościowym. To jest droga do przekłamanego poczucia o własnej wartości, które tak naprawdę przyniesie odwrotny, niż zamierzony efekt. To, że Wasze dzieci radzą sobie z czymś, co jest i powinno być w strefie ich aktualnych możliwości nie musi być wychwalane. Ale jeśli uda im zrobić coś, co wykracza poza tę strefę, co wcześniej było dla nich nieosiągalne, bo były na to za małe lub akurat miały deficyty, to trzeba dostrzec, trzeba okazać dumę! Trzeba przytulić. Trzeba umieć docenić gestem, słowem. I okazaniem zainteresowania. Wcale nie musi się to wiązać za nagrodą materialną. Bo nagrody materialne budują poczucie własnej wartości oparte o mieć. Wyznacz w chwaleniu złoty środek, pochwały nie mogą się sypać z rękawa  przy każdej sytuacji, żeby miały moc. Nie mogą też mówione raz w tygodniu albo w miesiącu.

Dodatek

Zauważyliście na pewno, że obecnie coraz częściej mówi się o załamaniach nerwowych, depresji? To przekleństwo naszych czasów, okropna choroba. Nie znam się na tym szczególnie. Mam nadzieję, że nie będę musiała się na tym znać. Jednak jestem pewna, że budowanie trwałego i wysokiego poczucia własnej wartości w dzieciństwie, pomaga przejść czasem bardzo trudne sytuacje w życiu dorosłym. Poczucie własnej wartości to najważniejszy gadżet, który rodzic może sprawić swojemu dziecku. Tylko to niestety wiąże się z poświęceniem czasu, uwagi. To może być bardziej pracochłonne niż zarobienie na nowy tablet, czy markowe buty. Powiem Wam więcej. Poczucie wartości to coś, co buduje się cegiełka po cegiełce.

Rachowanie - brzmi jak słowo z dawnych czasów, ale zgodnie z definicją, oznacza ustalanie wyników działania: dodawania, odejmowania, dzielenia, mnożenia itd. Potocznie często stosujemy nazwę liczenie na ustalanie sumy, różnicy, ilorazu i iloczynu, jednak na potrzebę tego artykułu, postanowiłam używać słowa rachowanie, żeby nie wprowadzać żadnych nieścisłości.

Ten artykuł w dużej mierze powstaje na podstawie wiedzy zawartej w książce „Dziecięca matematyka dwadzieścia lat później” autorstwa prof. E. Gruszczyk-Kolczyńskiej i Pani E. Zielińskiej.

autor: Zuzanna Jastrzębska-Krajewska

Na pewno interesuje Was, kiedy dziecko zaczyna rachować, a właściwie, kiedy można z nim rozwiązywać działania. Jeśli śledzicie mojego bloga od jakiegoś czasu, nie zaskoczę Was jakoś szczególnie, kiedy napiszę, że już maluchy w przedszkolu potrafią ustalać wyniki prostych działań matematycznych. Oczywiście, to nie oznacza, że można im na kartce napisać: 1+1 i wymagać, żeby dopisały =2. Oznacza to, że zgodnie ze swoim naturalnym rozwojem, dzieci potrafią już w tym czasie podać wynik pewnych działań na konkretnych przedmiotach za pomocą dosuwania i odsuwania.

Zanim jednak przeczytacie ten wpis, polecam zapoznać się z wiedzą dotyczącą tego, jak dzieci uczą się liczyć dostępną pod linkiem: http://jastrzebska-krajewska.pl/news/68d46ec6-bb56-11e8-8d2d-525400d183e6 . Pamiętajcie bowiem, że matematyka to bardzo złożona wiedza. Nie można więc skakać od sasa do lasa, trzeba z dziećmi pracować systemowo, czyli dbać o harmonogram wprowadzanych informacji, wiadomości i umiejętności. Nie zaczyna się przecież budować domu od układania kafelków w łazience, a jednak od fundamentów, poprzez cegły stanowiące konstrukcję, itd. Z matematyką jest bardzo podobnie, Wszystko po kolei!

Kiedy dziecko zaczyna rachować

Kojarzycie na pewno taki moment, kiedy dziecko ma 2-3 lata i prosicie, żeby podało Wam klocek, a potem poszło po jeszcze jeden. Potem ma donieść jeszcze dwa. I tak właśnie rozpoczynają się intuicje rachowania. Poprzez wykonywanie codziennych czynności z dokładaniem i zabieraniem przedmiotów. Maluch umie odpowiedzieć na pytanie: ile lalek jest w wózku (o ile uprzednio miał okazję słyszeć i mówić liczebniki oraz kojarzyć je z ilością). Jeśli w wózku leży jedna lala, dziecko powie, że jest jedna lala. Jeśli na półce stoją dwa auta, 2-3- latek również nie powinien mieć kłopotu z określeniem ilości. Warto ustalić z dzieckiem również, ile mamy rąk, ile mamy nóg, ile mamy oczu, uszu. Czy mamy jeden, czy dwa nosy na swojej twarzy. To wszystko jest wprowadzeniem w świat wielkiej matematyki. Bo zgodzicie się ze mną, że ustalanie wyników działań, to już jest matematyka bez dwóch zdań, prawda?

Dlaczego tak ważne jest wspomaganie dzieci w nauce rachowania

Oczywiście dlatego, że małe dziecko potrzebuje konkretów do wykonywania operacji rachunkowych. W szkole często wszystko dzieje się na tablicy, na symbolach, jakimi są znaki graficzne liczb. Do tego czasem pokazuje się obrazek, który ma pomagać. Tylko dla większości dzieci takie tempo jest zabójcze. Jeśli nie przyswoją sobie podstaw wykonywania działań rachunkowych, będą mieć na wstępie ogromne zaległości, a to może prowadzić do bardzo dużych kłopotów z matematyką w klasach starszych.

Dlatego już z przedszkolakami powinniśmy podczas codziennych zabaw i czynności wykonywać działania, ustalać wyniki zarówno dodawania i odejmowania. Prosić, żeby podawały przedmioty a następnie powiedziały, ile jest ich razem. Nie potrzebujecie do tego kartki z zapiskami: 1+2=3. Na to przyjdzie czas, powolutku.

Dodawanie i odejmowanie

Zgodzę się z tym, że polskie dzieci mają dość dużo doświadczeń związanych z dodawaniem. Np. Połóż 3 cukierki na tacy, dołóż jeszcze 2. Ile jest razem? To oczywistość, jednak wymagająca obecności dorosłego, żeby pomógł. Pokazał, że cukierki trzeba do siebie dosunąć (3 dosuń 2, policz wszystkie, podaj wynik). Jednak sytuacja ma się znacznie gorzej w przypadku odejmowania. Nie dostarczamy dzieciom wystarczająco dużo doświadczeń w celu ustalenia różnicy, czyli wyniku odejmowania właśnie. Podkreślam tu najwyraźniej, jak potrafię: przedszkolaki i młodsi uczniowie muszą rozwiązywać tyle samo przykładów na DODAWANIE, CO NA ODEJMOWANIE! Te intuicje tworzą się naprzemiennie ze sobą. Zresztą na pewno pamiętacie z własnych szkolnych doświadczeń, że żeby zrobić sprawdzenie, czy wynik dodawania wyszedł dobry, wystarczyło wykonać działanie odwrotne, czyli odejmowanie!

Dlatego nawet podczas zabaw z przedszkolakami, trzeba pamiętać, że dzieci mają ćwiczyć zarówno dodawanie, jak i odejmowanie.

Przykład: Na położyłeś 5 cukierków. Ile cukierków zostanie, jak zjemy dwa cukierki? Jak myślisz? Będziemy zabierać, czy dokładać cukierki? Świetnie! Będziemy zabierać, bo chcemy je zjeść. To zabierz dwa. Ile zostało? Zostały trzy cukierki.

Te zdania są tak naprawdę rozwiązywaniem zadań z treścią. Ale trudno, żeby dzieciom w przedszkolu mówić: 1 dodać 1. Ile to jest? 2 - dobrze. 3 odjąć 2, ile to jest? Właściwie jest to niedopuszczalne. Pamiętajcie też, że aplikacje wspomagające rozwiązywanie działań dostępne w Waszych smartfonach, to pic na wodę. Zawsze tu trąbię, że matematyki, trzeba dotknąć. Niestety, człowiek jeszcze ewolucyjnie nie poszedł tak daleko, żeby umiał symboli uczyć się przez szybę. Żeby pojmować abstrakcję przez jeszcze większą abstrakcję.

Etapy wykonywania działań rachunkowych

Dziecko, które rozpoczyna wykonywanie działań rachunkowych na konkretach początkowo powinno dosunąć lub odsunąć konkretne przedmioty, a następnie przeliczyć od pierwszego do ostatniego, ile jest. Dorosły powinien zadać na koniec pytanie: to ile jest? I podkreślić, że ostatni wymieniony przez dziecko liczebnik daje wynik (aspekt kardynalny liczby).

Dzieci w wieku 3-4 lat powinny wykonywać działania na ustalanie sumy i różnicy w granicach pierwszej dziesiątki. Nie ma potrzeby, żeby za szybko wyjść poza ten krąg. Przecież maluch powinien na początku zrozumieć, na czym czynność dodawania i odejmowania polega, jednocześnie cały czas ćwicząc poprawne liczenie.

Kiedy widzicie, że dzieci zaczynają dodawać i odejmować bez przekroczenia progu dziesiątkowego i podają wynik z pamięci lub kiedy delikatnie wspomagają się palcami, możecie dawać trudniejsze przykłady, czyli takie w zakresie 15, a później 20.

Pierwszy etap rozwiązywania działań jest więc następujący: dziecko wykonuje działanie - odsuwa, dosuwa, liczy od początku do końca i podaje wynik.

Drugi etap polega na tym, że wykonując czynność dosunięcia lub odsunięcia konkretu, liczy dalej. Np. Dziecko ma 5 kasztanów, do tego ma za zadanie dodać jeszcze 3. Do ułożonych 5 kasztanów dokłada 3 licząc (1,2,3,4,5) dokłada szósty - mówi sześć, dokłada siódmy - mówi siedem, dokłada ósmy - mówi osiem. Podkreśla: jest osiem!

Szczególnie widoczny jest ten etap u dzieci, które świetnie radzą już sobie z dodawaniem i odejmowaniem w zakresie pierwszej dziesiątki. Jednak przy przekroczeniu progu dziesiątkowego stosują tzw. doliczanie. Nie należy przechodzić na ten etap na siłę. Trzeba obserwować dziecko, podążać za nim i wyczuć moment, kiedy na doliczanie jest gotowe.

Kolejnym etapem jest wykonywanie działania całkiem w pamięci, jednak czasem dziecko potrzebuje pomóc sobie na palcach, żeby doliczyć do kolejnej dziesiątki albo sprawdzić ilość jedności i dopiero podać wynik. Nigdy mu tego nie zabraniamy.

Jak dobrze wyćwiczy się z dziećmi pierwszą i drugą… no i powiedzmy trzecią dziesiątkę to później rachowanie idzie już świetnie. Na przejście do swobodnego liczenia w pamięci dziecko potrzebuje około 5 lat intensywnych doświadczeń w tym zakresie!

Własności dodawania i odejmowania

Każdy z nas pamięta z matematyki, że dodawanie jest przemienne już od pierwszych klas podstawówki. Nie ma żadnych przeciwwskazań, żeby wiedziały o tym również przedszkolaki. Podczas dosuwania należy zrobić następujący myk. Pod jedną ręką trzymać jeden składnik (np. 3 kasztany), pod drugą ręką drugi składnik (np. 1 kasztan). Teraz trzeba powiedzieć do dziecka: będziemy dodawać 3 dodać 1. Ile to jest? Dosuń i policz. 4 - świetnie. A teraz dorosły krzyżuje ręce i mówi: a 1 dodać 3? Sprawdź? Też 4! Barwo! Dziecko powinno jeszcze dwa razy przekręcić składniki i zrobić takie działania w seriach po dwie, trzy serie z innymi składnikami. Po kilku dniach doświadczeń, dziecko powinno powiedzieć: aaa! Czyli nie ma znaczenia, czy dodam 2+4, czy 4+2, wynik będzie taki sam! I do tego: aaaaaa! Dziecko musi dojść samo:)

Jeśli chodzi o odejmowanie musimy przedszkolaka nauczyć, która liczba jest większa i przypominać, że odejmowanie rozpoczynamy teraz zawsze od większej liczby. Od większej odejmujemy mniejszą. Na poznawanie licz ujemnych jeszcze przyjdzie czas.

Mnożenie i dzielenie

Jeśli jesteśmy przy dodawaniu i odejmowaniu, napiszę Wam kilka słów o mnożeniu i dzieleniu. Ale tylko kilka, bo zamierzam mnożeniu i dzieleniu poświęcić osobny post. Obie te umiejętności kształtuje się od małego niezależnie od dodawania i odejmowania. Co to oznacza? A oznacza to tyle, że nie możesz tłumaczyć dziecku, że 2+2+2=6, a więc 2*3=6 i to jest to samo. Absolutnie nie, w dziecięcej głowie dodawanie jest sumą składników, a mnożenie wielokrotnością! Więc kształtowanie jednego i drugiego podlega innym prawom. Jeśli chcesz nauczyć dziecka zrozumienia, czym jest wielokrotność, polecam wzięcie miarki krawieckiej i liczenie np. Co dwie płytki: 2,4,6,8,10,12,14,16… itd. To jest wielokrotność liczby 2. Wykorzystuj też codzienne czynności np. dzielenia cukierków dla wszystkich dzieci po tyle samo. Pamiętaj, że dla dziecka działanie 3*2 i 2*3 jest zupełnie innym działaniem, mimo, że wynik jest taki sam. Dlaczego? Bo co innego jest mieć 3 cukierki na dwóch talerzach, a co innego mieć 2 cukierki na trzech talerzach, co nie?

W najbliższych dniach podam Wam zabawy, które wspomagają naukę dodawania i odejmowania! Zaglądajcie na facebook Pani Zuzia i na instagramowy profil pani__zuzia
 

Znakomita większość informacji i zabaw pochodzi z książki autorstwa: E. Gruszczyk-Kolczyńskiej i E. Zielińskiej „Dziecięca matematyka dwadzieścia lat później”, wydanej przez CEBP, Kraków 2015.

Polecam, żebyście przeczytali więcej informacji z tej książki!

Zabawy sensoryczne to hit kilku ostatnich sezonów! Profile internetowe poświęcone edukacji prześcigają się w pomysłach na ćwiczenie zmysłu dotyku. Ale czy na pewno jest to hit czy może jednak kit?

Autor: Zuzanna Jastrzębska-Krajewska

Pisałam kiedyś o modzie na integrację sensoryczną, a właściwie na zajęcia z elementami integracji sensorycznej. O tym, że zapominamy, że najlepsze, co możemy dać dzieciom to naturalna stymulacja przy codziennych czynnościach. Że lepsze od sali ze specjalistycznymi przedmiotami do zajęć integracji sensorycznej (o ile dziecko nie ma poważnych kłopotów i deficytów rozwojowych) jest zwykły, klasyczny plac zabaw z drabinkami, zjeżdżalnią, karuzelą i huśtawką. No i oczywiście piaskownica!

Ale jeśli jesteśmy już przy piaskownicy to zbliżamy się do tematu zabaw sensorycznych, czyli potocznie nazywanych zabaw, w czasie których dziecko doświadcza, głównie dotykiem ręki, różnych faktur, materiałów, ich kleistości, lepkości, ich szorstkości lub delikatności, itd.

Hit czy kit?

Zabawy sensoryczne są genialnym rozwiązaniem na zapełnienie jesiennej nudy, kiedy pogoda za oknem nie dopisuje. Są też zmorą większości rodziców, bo jest przy nich mnóstwo zamieszania, a kiedy się kończą - sprzątania. Ale moda na zabawy sensoryczne jest tak wielka, że profile na portalach społecznościowych przepełnione są inspiracjami. Czyli muszą mieć jeszcze jakąś ukrytą zaletę, które powoduje, że zyskały taką sławę.

Największą zaletą zabaw sensorycznych jest to, że fantastycznie wspomagają receptory dotyku, czyli ćwiczą dłoń, przygotowując ją do wykonywania coraz bardziej precyzyjnych czynności. Człowiek przecież nie rodzi się z palcami, które przeplatają sznurówki przez dziurki w bucie lub  które trafiają nitką w małe ucho igły. Ba, mały człowiek nie umie nawet za bardzo posługiwać się widelcem i nożem, radzi sobie jedząc ręką. Skomplikowane i precyzyjne umiejętności naszych dłoni przychodzą z biegiem lat i doświadczeń. Zabawy sensoryczne albo zajęcia z terapii ręki są dobrym pomysłem na usprawnianie tej części ciała.

Jak to się stało, że pokolenie, że nasze pokolenie ma sprawne ręce?

Za czasów, kiedy chodziłam do przedszkola, a było to dwadzieścia… no trochę więcej niż dwadzieścia lat temu, nikt nie słyszał o terminie „zabawy sensoryczne”. Ale każde dziecko ugniatało ciasto na pierogi, robiło z mamą kopytka, mieszało rękami ciasto na szarlotkę. Czasami nawet robiło się z babcią kotlety mielone. Mogliśmy więc doświadczyć i tego, co mokre, zimne, delikatne, szorstkie. Ręczniki, którymi wycieraliśmy ręce, nie zawsze przecież były mięciutkie. A żeby powstały pierogi trzeba było długo zagniatać ciasto, potem je rozwałkować, wycinać kolejne koła, mieszać farsz, lepić koronkę. Niczego Wam to nie przypomina? Przecież to samo robimy teraz z dziećmi podczas zabaw sensorycznych. Tylko lepiąc pierogi, finalnie mogliśmy je zjeść na obiad, a po tych zabawach sprzątamy i koniec. Nie ma w tym nic złego, że ruszyliśmy wodze fantazji i chcemy urozmaicić zabawę dzieciom, jednocześnie dbając o to, żeby mogły usprawniać ręce. Ale czy konieczne jest, żeby każde dziecko było zapisane na takie zajęcia? Absolutnie nie, to wybór rodziców, czy chcą brudzić się w domu, czy podczas zewnętrznie zorganizowanych zajęć. Jednak warto też z dzieckiem wrócić do takich codziennych kuchennych prac, które pamiętacie ze swojego dzieciństwa, przy okazji zjecie pierogi na obiad! Dwa w jednym:)

Masa solna to przeżytek?

Wszyscy pamiętamy zabawy z masą solną… Nie było przedszkola i podstawówki, w którym ona nie królowała. Zresztą, do dzisiaj jest nadal na topie. Bardzo dobrze, bo masa solna to zwykłe produkty z kuchni, które nie są szkodliwe dla organizmu. Ale pewnie zastanawiacie się, czy zwykła masa solna może być nadal atrakcyjna dla kolejnych pokoleń? JASNE, ŻE MOŻE! Przecież są zabawy ponadczasowe… Stary niedźwiedź mocno śpi, Kółko graniaste, Raz, dwa, trzy - Baba Jaga patrzy… Tak samo zabawy z masą solną. Pamiętajcie, że to co dla nas oklepane, dla dzieci jest nowością, dla dzieci jest absolutnym hitem, więc warto wracać do zabaw z własnego dzieciństwa 🙂 A masa solna zabarwiona farbą plakatową lub barwnikiem spożywczym jest lepsza niż plastelina, można z niej ulepić, co się tylko chce, potem włożyć do piekarnika na trochę i… i sami wiecie co!

Integracja sensoryczna a zabawy sensoryczne

Powinnam tu jeszcze poruszyć jedną ważną kwestię - związek zabaw sensorycznych i integracji sensorycznej. A łączy je więcej niż tylko słowo „sensoryka”. Dotyk jest jednym z naszych zmysłów. Jest to zmysł, który pozwala nam poznawać świat od samego początku życia. Dzięki dotykowi wiemy, nie tylko czy coś jest miękkie czy szorstkie, ale też na przykład, czy jest gorące, czy się nie oparzymy.

Wiele dzieci jest też przewrażliwionych dotykowo. Widać to wtedy, kiedy dziecko nerwowo reaguje, kiedy ma brudne ręce, nie lubi „brudnych” zabaw, nie lubi lepić z plasteliny. Często odpowiadamy za to my - dorośli. Kiedy dzieci są małe, ciągle wycieramy im rączki - żeby tylko nie były brudne! No i po każdej łyżeczce wycieramy im usta, bo przecież na pewno maluszka to denerwuje, a poza tym, jak on wygląda… Wycieramy tylko mięciutkim ręcznikiem, bo takie dzieciątko… no jak wziąć szorstki ręcznik?! W taki sposób właśnie doprowadzamy nasze dzieci do nadwrażliwości w zakresie zmysłu dotyku.

Jak zapobiec tej nadwrażliwości?

Zapobiega się właśnie tak - nie wycieraj rąk bobasa, co kilka minut, daj mu mieć wymazane ręce, mokre ręce. Daj mu się ubrudzić (szczególnie jeśli ma na rękach jedzenie), niech receptory dostaną sygnał, że coś oblepiło małe rączki, niech mają takie doświadczenia.

Nie wycieraj też nagminnie buzi dziecka podczas posiłku. Pamiętaj, że aparat mowy i ręka są ze sobą silnie związane. Jeśli więc ręka jest niesprawna, często towarzyszą temu problemy logopedyczne. Jeśli natomiast są problemy logopedyczne, trzeba też zadbać o ćwiczenie ręki. Jako ciekawostkę powiem też, że maluszki mają bardzo wrażliwą okolicę ust i doświadczają smaków nie tylko językiem, ale też ustami.

Jak odwrażliwiać nadwrażliwe dzieci domowymi sposobami?

Angażować dzieci do codziennych prac kuchennych, wyrabiania mięsa na mielone, ciasta na pierogi. Pozwalać dziecku jeść rękami, żeby mogło doświadczać dotykiem swojej ręki różnych faktur, produktów lepkich, mokrych, itd. No i organizować tzw. Zabawy sensoryczne. Poniżej ich przykłady.

Dla dzieci w każdym wieku, czyli od ok. 7-8 miesiąca życia

  • łowimy makaron: do plastikowej miski wlej wodę pitną w temperaturze pokojowej, wrzuć ugotowany makaron typu świderki. Poproś maluszka, żeby wyjmował makaron i kładł na talerzyku obok,
  • magiczny kisiel - ugotuj kisiel (taki z torebki lub zrób samodzielnie - potrzebne są owoce, mąka ziemniaczana, woda i cukier), poczekaj aż ostygnie. Przelej go do dużej plastikowej miski i postaw przed dzieckiem. Pozwól do woli moczyć rączki, oblizywać, możecie odbijać rączki na białej kartce, tworzyć obrazki. Możesz też wrzucić ugotowany makaron i poprosić, żeby dziecko go łowiło. Starsze dzieci mogą łowić za pomocą drewnianej dużej łyżki, żeby utrudnić zadanie.
  • malowanie burakiem - ugotuj buraka i inne kolorowe warzywa (np. Dynię/batata, brokuły, marchewkę) i połóż przed dzieckiem na dużej tacy. Do tego jakaś duuuuża kartka i można wyrazić całą radosną twórczość
  • masa z kaszy jaglanej i banana - maleńkie dzieci wszystko biorą do buzi, więc wszystko, czym się bawią musi być jadalne, a w dodatku, w takiej formie, żeby dziecko się nie zakrztusiło. Można więc ugotować kaszę jaglaną, zmiksować z bananem bawić się tą masą jak plasteliną.
  • Oddziel ryż od makaronu - dajecie dziecku ugotowany ryż i makaron (małe dziecko musi dostawać produkty ugotowane, żeby się nie zadławić). Wrzucacie wszystko do miski plastikowej i wyjmujcie z niej tylko makaron

Dla starszych (przedszkolaków) - wszystko, co wyżej i:

zabawy piaskiem kinetycznym, który można zrobić z mąki kukurydzianej i oliwki dla dzieci,

  • zabawy piankoliną z mąki ziemniaczanej i pianki do golenia,
  • Poszukiwanie ukrytej zabawki w misce/wiaderku z kiślem/w wiaderku pełnym białej fasoli
  • zabawy z wykorzystaniem darów natury (plonów danej pory roku - jesienią: kasztany, liście, żołędzie, jarzębina... można nawlekać korale, tworzyć ludziki, a nawet po prostu poznawać dotykiem, to naturalne wspaniałe wspomagacze rozwoju!, latem: kłosy zboża, kwiaty, trawy, zimą - zabawa lodem, śniegiem - dziecko ma okazję doświadczyć zimna!!! bardzo ważne, wiosna: no tutaj to natura daje nam caaaaaaaaałe kosze wspaniałych darów)
  • Lepienie z różnych mas, typu plastelina, ciastolina, masa solna
  • Zabawy z przesypywaniem makaronu/fasoli z jednego pudelka do drugiego,
  • Wydzieranki z papieru, przyklejanie na papier, wypełnianie konturu

Pamiętajcie jednak, że dotyk to nie jest jedyny zmysł, który trzeba ćwiczyć. Dzieciom trzeba dostarczać różnorodnych zajęć, które rozwijają wszystkie zmysły.

A jeśli mowa o samej ręce, to precyzję ruchu ćwiczy się przez różnego rodzaju przeplatanki, przekładanki, układanki, przyklejanki. Nie tylko przez zabawy sensoryczne 🙂

I ostatnia cenna rada: wszystkie brudne zabawy najlepiej robić w przeddzień generalnego domowego sprzątania oraz przed samą kąpielą. No i w ubraniach, które mogą być niedoprane. Na tym przecież polega dzieciństwo.

Dzisiejszy post piszę w związku z Dniem Chłopaka, który obchodziliśmy kilka dni temu. Ale nie będzie o samych chłopakach, ani nawet o samych chłopcach.

autor: Zuzanna Jastrzębska-Krajewska

Chcę w tym poście wyraźnie zaznaczyć, że w okresie dziecięcym nie istnieje zbyt wiele różnic w dziewczynce i chłopcu (oczywiście poza tymi związanymi z inną budową ciała). Dziecko, niezależnie od tego, czy urodziło się chłopcem, czy dziewczynką, powinno okres dzieciństwa spędzić podobnie.

Edukacja

Zacznę od tego, co w mojej opinii jest najważniejsze. Przyjęło się uważać, że dziewczynki mają mniejsze możliwości umysłowe. Że dziewczynki znacznie rzadziej obdarzone są uzdolnieniami do nauk ścisłych, że dziewczynki powinno rozwijać się artystycznie, językowo, że mogą chodzić na tańce. Jasne, niech chodzą na te wszystkie zajęcia, ale skąd to pojęcie, że rzadziej posiadają uzdolnienia w kierunku nauk ścisłych?! Zaznaczam Wam tu najwyraźniej, jak potrafię: wszystkie badania dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym wskazują, że DZIEWCZYNKI MAJĄ TAKIE SAME MOŻLIWOŚCI UMYSŁOWE, JAK CHŁOPCYA co za tym idzie, takie same zadatki uzdolnień w kierunku nauk ścisłych.

Problem w tym, że dziewczynkom rzadziej kupuje się klocki, rzadziej zapisuje się je na robotykę, szachy i inne zajęcia typowo rozwijające umysł. Rzadziej też biorą udział w naprawach sprzętów domowych, tych rodzajach obowiązków domowych, które przeznaczone są dla mężczyzny, np. drobne naprawy. W związku z tym dziewczynki nie dostają często możliwości do rozwijania tego, co nazywa się zadatkami uzdolnień nauk ścisłych.
W szkole bywa na to za późno… Dziewczyny dojrzewają wcześniej, już w połowie podstawówki bardziej interesują się ciuchami, kosmetykami i chłopakami, a nauka schodzi na dalszy plan.  W tym czasie chłopcy jeszcze są nadal zainteresowani przedmiotami ścisłymi, są nawet w nie wkręceni. Dziewczynom nie starcza na to zapału i chęci, poza tym… przecież „dziewczyny nie muszą rozumieć;)”. Chłopcy dostają więcej możliwości na tworzenie fundamentów do nauk ścisłych. A niby dlaczego? Skoro możliwości umysłów obydwu płci są wręcz identyczne?!

Jak patrzę na wielozadaniowość kobiet, na to, jak radzą sobie z godzeniem życia zawodowego i obowiązków domowych, jak świetnie pamiętają grafik całego domu oraz to, gdzie każdy z domowników odłożył swoje ważne „coś”… to chyba jednak nie można tym kobietom zarzucić mniej sprawnego umysłu, co nie?

Wychowanie

Dziewczynka musi być grzeczna, dziewczynka musi się słuchać, dziewczynka musi uczestniczyć w pracach domowych, w przygotowaniu posiłku i nakrywaniu do stołu. Serio?! MUSI? Nie musi! Oczywiście powinna, bo to życie całego domu i dlaczego by nie, ale to samo powinien robić chłopiec, a później chłopak i mężczyzna. Skoro rodzimy się jako ludzie, mamy też jako ludzie podobne możliwości w zakresie wykonywania obowiązków domowych. I tego powinniśmy się trzymać. Dziewczynki nie muszą być grzeczne, a chłopcom nie trzeba wybaczać bycia nygusem i zwalać tego na płeć. Powiem Wam całkiem przewrotną rzecz. Mam starszego brata. Z nas dwojga to ja jestem zawsze bardziej pyskata, bardziej niegrzeczna, a on zawsze ułożony, nigdy nie podniósł głosu na rodziców! Uff… na szczęście obalamy ten dziwny mit i stereotyp. Powinno się na równi dbać o wychowanie i dziewczynek i chłopców. A jeśli przymykać oczu, to na oboje!

Nie chcę na siłę przedłużać tego posta, bo nie jest on typowym na moim blogu. Chcę Wam wyraźnie napisać, że dzieci, to dzieci, wszystkim należą się równe szanse na rozwój, edukację, wychowanie. Chłopcy nie są lepsi, dziewczynki też nie. Niezależnie od tego, czy macie synów, czy córki, zadbajcie o nich w równym stopniu w każdym obszarze życia.

Zastanawialiście się, jak to jest, że jedni mają wystarczająco dużo samozaparcia, żeby osiągać swoje cele, a innym wystarcza siły jedynie na zapisanie listy postanowień noworocznych?

Słowo, które definiuje to, co nas napędza to MOTYWACJA. Niektórzy z nas są nią wypełnieni od stóp do głów i jeszcze mogą obdarować znajomych, a inni mają jej tylko troszeczkę. (prawie) każdy jakąś ma. To pewne, bo ta motywacja każe nam wstać rano, ubrać się, iść do pracy, zjeść. Ale motywacja może mieć dwa wymiary. Być zewnętrzna i wewnętrzna. Jeśli chodzimy do pracy, tylko dlatego, że dostajemy za nią pieniądze, jemy byle co, tylko po to, żeby przeżyć, itd. to jest to na pewno motywacja zewnętrzna. Motywacja wewnętrzna daje nam na przykład siłę, zebrać się w sobie i codziennie ćwiczyć z Chodakowską lub Lewandowską. Motywacja wewnętrzna daje nam możliwość osiągania niezwykłych, dalekosiężnych celów. Takich, które początkowo wydają się zbyt odległe, wręcz nierealne. Z pewnością do motywacji wewnętrznej potrzebnych jest wiele składowych: odpowiedni moment w życiu, jakieś wydarzenie, które ma na nas wielki wpływ, spotkanie na swojej drodze odpowiednich ludzi, do tego marzenia i sprzyjająca aura. Ale i tak musimy odnaleźć w sobie to coś, co pozwoli nam dojść do wymarzonego celu, a może nawet i o krok dalej!

Kilka słów o motywacji wewnętrznej

Motywacja wewnętrzna jest czymś, co również kształtuje się w nas w dzieciństwie. Duże znaczenie odgrywa w niej osobowość i charakter dziecka. Ale kawał roboty może zrobić dorosły - rodzic!

Motywacja wewnętrzna nie rodzi się w dziecku, kiedy za każdym razem dostaje materialną nagrodę w postaci kolejnych klocków, naklejki, a nawet małej czekoladki. To jest przyzwyczajanie dziecka do posiadania motywacji zewnętrznej… Takiej przysłowiowej oślej marchewki. Jasne, metody coś za coś są w wychowaniu i edukacji czasem niezbędne. Ważne, żeby nie stały się codziennością.

Motywacja wewnętrzna - jak ją wspomagać u dziecka

Postanowiłam podzielić się z Wami wiedzą, jak zasiewać w dziecku motywację do pokonywania trudności (np. Tych edukacyjnych), jak wzbudzić w nim potrzebę samorozwoju, siłę do kolejnych wyzwań.

Zacznijmy od początku. Co czujecie, kiedy uda się Wam osiągnąć cel? Taki… wiecie.. na który długo pracowaliście, musieliście mieć jakieś wyrzeczenia w związku z nim? Czujecie satysfakcję, radość, macie tyle energii, że moglibyście zasilić elektrownię! Zgadza się? I to uczucie jest takie przyjemne… Tak przyjemne, że napędza Was do pokonania kolejnych gór, dojść do innych celów. Na pewno mam rację, przeżywałam taki stan w życiu. Ten stan jest stanem błogości! Jest on wspólny dla wszystkich ludzi. I właśnie o ten stan chodzi. Chodzi o to, żeby dziecko mogło poczuć tę przyjemność w samym środeczku swojego małego ciałka. Przyjemność z tego, że coś osiągnęło. Jednak, żeby dziecko do tego doprowadzić, dorosły musi wiele sytuacji zaaranżować, odegrać, jak aktor.

W skrócie. Jeśli widzicie, że dziecko ma opór z jakimiś zadaniami, nie starcza mu motywacji, powiniście się w taką sytuację zaangażować. Być przy ich wykonaniu. Dziecko ma nadzieję, że wykonacie zadanie za nie, wyręczycie je. Ale tego nie możecie dziecka nauczyć.  I teraz odgrywacie scenkę. Wykonujecie czynność, tak, jakby to było zadanie właśnie dla Was  i jednocześnie chwalicie samych siebie, tak aż do przerysowania: „Och, jaka jestem zdolna, jaka jestem mądra, jaka jestem wspaniała, że to wykonałam! Udało mi się! Braaaaawooooo, Brawo (tu podaję swoje imię) Zuzia, jeeeeeest!!!!” I jednocześnie pokazujecie dziecku zachwyt, wielką radość i przyjemność, tak jakbyście osiągnęli swój wielki cel. Tak przez kilka sekund pokazujecie, nie przez 5 godzin 🙂 Dziecko ma szansę obserwować Was i SPOŁECZNIE UCZYĆ SIĘ, że po wykonaniu nawet nieprzyjemnej poczatkowo, żmudnej czynności, następuje wielkie WOW! Dziecko chce przeżywać taki sam stan euforii, więc za kilka chwil, być może przy którymś powtórzeniu - samo zacznie wykonywać czynność, właśnie po to, żeby zobaczyć, jak to jest mieć taką radość z osiągniętego celu.

Polecam to bardziej niż straszenie, że jak się nie będziesz uczył, to wylądujesz na kasie w biedrze. Albo etykietowanie: nawet głupek by to zrobił… Albo: jak zrobisz, to Ci kupię grę, k której marzyłeś.

Zapłata za obowiązki

Niektórzy rodzice praktykują wypłatę za wykonanie codziennych, domowych obowiązków. Jestem temu przeciwna. Dlaczego? Bo to, co trzeba zrobić w domu jest zwykłą czynnością każdego domownika. Mi - jako mamie i gospodarzowi domu - nikt nie płaci za to, że odkurzę, czy wstawię pranie. Moje dzieci nie dostają nagrody ani zapłaty za to, że posprzątają swoje pokoje (każdy na miarę swojego wieku) albo za to, że wyniosą śmieci, wstawią zmywarkę. To się nazywa ogarnianie swojej przestrzeni, dom to nasza wspólna przestrzeń, wspólne obowiązki. To nie jest praca. Dzieciom należy się kieszonkowe w takiej wysokości, w jakiej rodzice uznają to za słuszne, jednak nie należy się płacenie za odkurzenie wspólnego dywanu albo pomoc przy wnoszeniu zakupów do domu. Pamiętajcie, że jeśli jako rodzice przyzwyczaicie dzieci do nagród za wykonanie obowiązków, utrudniacie im ogarnianie rzeczywistości w przyszłości. Bo kto im zapłaci za wstawianie prania, jak będą mieli swoje rodziny? A nawyk w ich głowach pozostanie…

Zastanawiacie się, jak docenić swoje dziecko za to, że wykonuje domowe obowiązki? Powiedzieć: dziękuję, dzięki temu, że dzisiaj odkurzyłeś, mogę odpocząć po pracy, za chwilę zrobię kolację i będziemy mogli usiąść do niej wspólnie. A w czasie tej kolacji powinien być moment bez telefonów, taki dla wszystkich. Ale to już temat na inny post. Nagrodą dla dziecka powinien być wspólny czas z rodzicem, przytulenie! Pamiętajcie, że jeśli Wy dziękujecie, pokazujecie, że za uprane skarpetki dziecko powinny powiedzieć: dziękuję. Okazanie wdzięczności jest ważne. Okazanie wdzięczności pokazuje nam wszystkim, że jesteśmy sobie potrzebni. Że razem jest łatwiej.

Koniec

Serio, postarajcie się o motywację wewnętrzną Waszych dzieci. Wspierajcie, bo wsparcie przy osiąganiu celów ma wielkie znacznie, ale nie wyręczajcie, nie przekupujcie. To daje efekt tylko na chwileczkę. A trening wewnętrznej motywacji przyda się na całe życie.

Pani Zuzia

Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit, sed do eiusmod tempor incididunt ut labore et dolore magna aliqua.

Projekt i wykonanie strony: